Wyjątkowo twardo wylądowałam w rzeczywistości, prawie wprost na oddziale instytutu kardiologii w Aninie. Nie ze własną pompką co prawda, ale i tak z mocno dramatyczną muzyką w tle i drżącym podbródkiem.
Kryzys zażegnano. Pozytywnie, choć tymczasowo, a chwilę później nastał poniedziałek, w którym to biały człowiek chcąc, choć bardziej nie, zmuszon został do wstania do pracy o godzinie drugiej w nocy według zegara biologicznego licząc.
O dziwo na zewnętrzu było jasno. I zielono. Zielono zielenią wściekłą i tryskającą sokami, taką zielenią, której nie ma tam, skąd człowiek przybył, bo tam aktualnie panuje pani zima, więc ta wiosna tu, to wiosna zupełnie i niespodziewanie podwójna, a gdy do tego dzień się kończy w okolicach godziny dwudziestej, a zaczyna przed piątą, to daje to niewiarygodną wręcz ilość jasności, która wpływa dodatnio na przytłumione funkcje życiowe i nie niszczy tego nawet deszcz (co innego, gdy komuś, jak wam, pada od tygodnia nieustannie, mi pada po raz pierwszy od miesiąca w związku z czym odstaję od otoczenia i nie popadam w melancholije).
- Jak było? [sic!]
- Bardzo fajnie. [sic!] (bo co mam kurde odpowiadać na tak zadane pomiędzy kiblem, a socjalnym, błyskotliwe i oryginalne pytanie) Poza tym, że nie był to urlop wypoczynkowy.
Gdy na przestrzeni ośmiu miesięcy głupi człowiek odwiedza najpierw Azję Południowo-Wschodnią, a potem Amerykę Południową, w rejonach andyjskich to po powrocie może śmiało i z całą pewnością napisać tak:
Nie pytajcie mnie, jak było.
Posłuchajcie uważnie.
Azja jest miękka, miła w dotyku, jest ciepła, pachnąca i bezpieczna. W taką Azję się wpada i brodzi się w lepkości jej powietrza i w słodyczy, w uśmiechach ludzi żyjących w pełnym słońcu, którym natura pomaga, których karmi i których chroni. W Azji można się zakochać na zabój od pierwszego wejrzenia i takim zakochanym zostać nie potrzebując nic więcej.
Azja jest bezpieczna, łatwa i dostępna. Ze straszną przeszłością, w którą ciężko uwierzyć i z kolorową, głośną, aromatyczną rzeczywistością, której ignorować się nią da.
Taka jest dziś dla mnie.
I jest zupełnym przeciwieństwem Peru i Boliwii.
Ameryka Południowa, którą poznaliśmy, pokonując ponad sześć tysięcy kilometrów drogą lądową, jest twarda, jest zimna, jest niedostępna, surowa i niebezpieczna. Wszystko, co człowiek od niej chce, o co ładnie prosi, co mu się marzy i śni po nocach, musi sam wyrwać, wygryźć, wyszarpać, albo przynajmniej wypłakać, wydeptać, w ostateczności wymodlić.
Nic nie jest łatwe, o nie.
W nocy krzyż południa wisi nad głową, gdy w tym samym czasie opuszki palców odmarzają mimo rękawiczek z lamy, za dnia – poparzenia słoneczne i wstępna ślepota oraz powolne odtajanie po zimnej nocy i szczyty we mgle, zawsze, wszędzie jakieś szczyty, zbocza, tarasy.
Peru ma dla mnie kamienne oblicze ludzi gór. Wymaga nieustannego wysiłku, poświęcenia, cierpliwości i wytrwałości. Zmusza do wyrzeczeń i nie zawsze oddaje to, co ma cennego. Czasami strzeże zazdrośnie, ale gdy już dotrzesz do celu, gdy już wleziesz, zleziesz, przebrniesz, pokonasz – siebie albo tę przełęcz cholerną, to zimno nieustępliwe lub najpospolitszy strach – wtedy w nagrodę dostajesz pełnowymiarowy zachwyt i bezdech, i obietnicę, że nigdy, przenigdy już nie przestaniesz robić tego, co robisz, bo nie ma w życiu nic piękniejszego niż spanie w zamarzających, przeraźliwie trzeszczących i poruszających się po drodze bez drogi autobusach przez trzydzieści dwie godziny, aby znaleźć drzwi do zupełnie realnego i prawdziwego Hogwartu.
Ale o tym więcej w zupełnie innej beczce, w swoim czasie rzecz jasna.
Dziś natomiast jeszcze tylko słówko o samy sposobie podróżowania, który podzieliliśmy na dwoje. Współlokator i ja.
Azję doświadczaliśmy stadnie i były to doświadczenia ekstremalnie miłe w doskonałych warunkach środowiskowych. Amerykę natomiast rozgryzaliśmy i rozłupywaliśmy jedynie we własnym, podwójnym gronie i dam sobie dłoń lewą odrąbać, że nie pozostało to bez wpływu na ogólny odbiór.
Jesteśmy, ja i Współlokator (który obecnie bardziej przypomina King Konga niż człowieka z którym żyłam pod jednym dachem miesięcy już ładnych parę, oraz nie pamiętam, jak ten chłop wygląda!) jak wilcy dwa. Razem tup, tup na przełęcz 4,5 k n.p.m. ale żeby ze sobą jakoś bardzo dyskutować i wymieniać głęboko filozoficzne uwagi o naturze zastanych relacji społecznych, to raczej nie. Patrzę ja tylko czasami i widzę szerokie źrenice* zachwytu i już. Tyle ciszy między nami nie było chyba nigdy, a była to cisza zupełnie błogosławiona. Wypełniłam się w końcu swoimi własnymi myślami, swoimi własnymi emocjami, jakbym wysłała się sama i sama sobie przeprowadziła kurs medytacyjny połączony z przyspieszoną aklimatyzacja wysokogórska i treningiem wysiłkowym. Wszystkiego bym się spodziewała, ale z pewnością nie takich refleksji, ani takich reakcji, a tu prosz - wycisz, wymaluj tajemniczy uśmiech buddy na twarzy i wewnętrzny wysokohemoglobinowy zen.
Współlokator woli Azję, sam powiedział.
Ja wole góry. Zawsze i od wszystkiego.
* Co równie dobrze mogło mieć związek z kokainą, niewykluczone, ale o tym również w innej beczce, również w swoim czasie ;)