wtorek, 23 lutego 2016

Uf


Zakotwiczyliśmy na Podkarpaciu i jedno co mogę powiedzieć o naszych dotychczasowych przygodach to - Ufff!

Jakimś cudem udało nam się upchnąć dobytek do auta, co oznacza, że pewne prawa fizyki powinny zostać na nowo zdefiniowane w kontekście rodzin podróżujących z dziećmi. Bo dzieci, drodzy Państwo, mieliśmy od pewnego momentu dwójkę. Takie cudowne rozmnożenie nas spotkało. Niemowlę i nastolatka. Będę odsypiać trzy dni.

Niemowlę ponownie wykazało się wielką wyrozumiałością dla pomysłów swoich rodziców i dzielnie zniosło zarówno dziewięciogodzinną podróż, jak i hordy ludzi witająco-całujących. W ogóle nie dało po sobie poznać żeby miało coś przeciw takim wyprawom, a po włożeniu w wodę term białczańskich, potwierdziło, że jego zwierzęciem totemicznym jest jakaś ryba albo waleń. Umoczone niemowlę jest szczęśliwe jak świnka w deszcz.

Nastolatka zaś kilka rzeczy zgubiła, trochę odzieży zmoczyła, ale przypomniała starym prykom , że czasami po prostu należy  pogadać na tematy fundamentalne.

A i warun śniegowy był. Najpierw solidny, z opadem na pół metra w ciągu nocy,  potem plus pięć za dnia i możliwość jazdy  z rozpiętą kurtką. Nawet trochę bolą mnie łydki.


Ale jazda z dzieciami jest jednak wysoce wyczerpująca. Logistyka i logopedia level master. Ale jak zgubisz wszyściuteńkie dokumenty to Pan Władza, zajrzawszy do auta zawalonego po sufit walizami, sprzętem narciarskim, kocykami, pluszakami, ciasteczkami, i dojrzy w tym wszystkim lekko przytłoczoną matkę, to staje się niezwykle wyrozumiały i odprawia tę rodzinę czemprędzej nie robiąc w ogóle żadnych wstrętów mimo ewidentnego przekroczenia prędkości, braku dowodu rejestracyjnego, prawa jazdy, dowodu osobistego oraz wszystkich kart do wszystkich bankomatów. Chwała Panu Władzy!

poniedziałek, 15 lutego 2016

Beznudy

Według stanu na dzień dzisiejszy do przekazania mam dwie wiadomości. Dobrą i gorszą.
Dobra jest taka, że mamy bilety lotnicze na inny kontynent. To już oficjalne. Pod koniec kwietnia znikamy.

Gorsza jest taka, że Pan Mąż, tak bardzo wyparł to co zrobił, że kupowawszy bilet zapomniał mi dopisać człon nazwiska (własny człon zresztą) i teraz w sumie nie wiem czy ten bilet mam czy nie. Nie ma opcji żeby kupowanie biletów w naszym przypadku odbyło się w sposób normalny i cywilizowany. ZAWSZE coś następuje. Podchodzę jednak do sytuacji ze stoickim spokojem bo co się będę denerwować, gdy i tak świat ma swoje prawa do egzekwowania. Jak wyegzekwuje to mu się znudzi.


Tym czasem na chacie mamy lekki armagedon bo postanowiliśmy odgruzować garderobę. Państwo sobie w ogóle nie wyobrażają ile ton przedmiotów jest człowiek w stanie zmieścić na pięciu metrach kwadratowych powierzchni. Naprawdę, nie wiem jak to jest możliwe, ale cały lokal mieszkalny mamy zawalony gratami po sufit. Na szczęście część odjechała wczoraj do rodziców mych zawalać im strych (a właśnie, że zostawię ten rym, jest uroczy), część odjedzie wkrótce na Podkarpacie. Cześć wyrzucam bez mrugnięcia okiem bo filozofia życia w szczęściu i harmonii powiada, że mniej przedmiotów to mniej kurzu na nich. Odetchnę z ulgą w piątek, gdy zamkniemy drzwi na klucz i pojedziemy w Polskę.   Ciekawe co dziecię na zakopiańskie klimaty powie. Wylosował takich rodziców, że nudy nie ma. 

środa, 10 lutego 2016

Up to date


Ojej, dzień dobry!
Zastanawiające, że akurat w Środę Popielcową objawiam się w zakurzonej przestrzeni blogowej. Pewnie Państwa zdaniem powinnam wysypać sobie na łepetynę z pół wiadra popiołu, ale ja mam, proszę Państwa, wiele naprawdę bardzo solidnych usprawiedliwień. Na przykład, jak już się zapewne Państwo domyślają, zostałam matką. Przy okazji zdążyłam zostać żoną, człowiekiem z grzywką, człowiekiem, który od roku i dwóch miesięcy nie był w pracy, a mimo to zarabia pieniądze (wydaje, niestety, również), człowiekiem  w nowych rolach społecznych, dorosłym, odpowiedzialnym i strasznie zajętym strasznie małym człowiekiem, także sami Państwo rozumią, że czasu na blogowanie mogło zabraknąć.

Do paszportu trzeba mi było wpisać imiona i nazwiska długie na 35 znaków, żebyśmy się z Panem Mężem mogli w końcu wypuścić w jakiś świat szeroki, bo ostatnio wspominana Kolumbia nie doszła do skutku (ze względu na kiełkującą fasolę, ale chyba była o tym mowa), przez co siedzimy w Polszy już równe dwa lata. Jest to sprzeczne z naturą i złe dla głowy, dlatego porzucamy dziecię (a w zasadzie podrzucamy dziecię dziadkom stęsknionym) i lecimy za morza i oceany. Radość. Szczęście. Nie mogę się doczekać. Oraz. Borze, jak ja sobie w ogóle wyobrażam rozstanie z tym małym gościem?! (nie wyobrażam).

Bo dziecię, proszę Państwa, jest strasznie super.

Pełza jak syrena nie używając w ogóle nóg, ale mimo to przemieszcza się sprawnie. Pakuje do paszczy wszystko co napotka na swej drodze, oraz to, co na przykład po prostu mija czyli fugi, progi, nogi krzeseł i inne równie apetyczne obiekty. Zdumienie moje nie ma granic. Poza tym ma niebieskie oczy, a ja dyski po prostu pękające od zdjęć. Przecudownie pachnie. Nie ma w ogóle instynktu samozachowawczego i spadłby ze wszystkiego, gdyby mu tylko pozwolić (spaść potrafi nawet z bezpiecznego na pierwszy rzut okaz półcentymetrowej wysokości chodniczka w łazience). Gada, śpi w poprzek, je wszystko poza burakami czerwonymi i kocham go tak, że prawdopodobnie albo go kiedyś zjem, albo pęknę.  

Zatem gdybym się znowu nie odzywała lata całe, to znaczy że albo zjadłam i siedzę, albo pękłam i leżę (w grobowcu rodzinnym), albo nadal jestem tak obrzydliwie szczęśliwa, że aż żal pisać.

EDIT.

Jedno tylko narusza moje szczęście niepojęte. Otóż, jestem głęboko nieszczęśliwa z okazji nowych władz Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Jestem tak niezadowolona, że odmówiłam oglądania wiadomości i kupowania Polityki. Nie mam nic przeciwko Polityce, mam natomiast wiele przeciwko polityce o której w Polityce się pisze. Wolę po prostu unikać i się nie denerwować, co i tak jest niemożliwe, bo musiałabym porzucić wszystkie media, a i tak ktoś by mi coś doniósł i musiałabym się zdenerwować bardziej, bo jednak codzienna minimalna dawka ma lekkie działanie znieczulające. Jest to sytuacja ze wszech miar irytująca i nierozwiązywalna.

Rozmawialiśmy ostatnio z Panem Mężem o emigracji. Nie to żebyśmy chcieli, ale ustaliliśmy że MOŻEMY bez większego trudu i nie zawahamy się gdybyśmy musieli znosić coś co niekoniecznie chcielibyśmy znosić. 

czwartek, 23 października 2014

Trzej Jeźdźcy Apokalipsy


Dzieeeeń dobry!

Przyszłam do Państwa uaktualnić poziom szczęścia, więc z góry przepraszam, ale znowu będzie lukier. Naprawdę nie wiem, czy jest to sprawiedliwe, żeby jeden człowiek miał go tyle naraz (szczęścia, nie lukru), ale narzekanie w obecnej sytuacji byłoby grzechem wręcz śmiertelnym.

Otóż pragnę ujawnić, że wszystkie wspomniane ostatnim razem braki w szczęściu uzupełniły się samoistnie (to znaczy niezupełnie samoistnie, a w zasadzie to w ogóle nie samoistnie, bo ktoś musiał w nie włożyć wysiłek, ale najczęściej był to wysiłek bardzo przyjemny, a skoro okazał się również owocny, to w ogóle nie można go zaliczać). Zatem.

Wspominałam, że nie mam biletu za żadną granicę. No to mam. Do Kolumbii. Ale o tym później.

Wspominałam, że nie mam dyplomu TejCholerjenSzkoły. No to mam. Wyróżniony słowami, które podniosły na kolejny poziom moje i tak już nieco wybujałe samozadowolenie.

No i jest bramka numer trzy, która zapowiada zmiany rewolucyjne i wprowadzenie poziomu szczęścia na zupełnie inne rejestry, dodatkowo roznosząc w proch i pył z takim mozołem budowaną rzeczywistość. Krótko mówiąc, o ile możemy zaufać dzisiejszej medycynie i osobistym obserwacjom, zostaniemy ze Współlokatorem rodzicami zupełnie nowego człowieka. Jest to dość abstrakcyjna kwestia i nie do końca wierzę, że poprzednie zdanie dotyczy mnie osobiście, ale mam czas się przyzwyczajać i oswoić, za co moja wdzięczność do Matki Natury jest nieustająca i bardzo głęboka.

Należy się zatem spodziewać, że bloguś ten zamieni się z nie wiadomo jakiego w bloguś parentingowy, na którego łamach będziemy się wspólnie zachwycać takimi odkryciami jak to, że człowiek posiada dziesięć palców tu i ówdzie, ma bardzo małe paznokcie, nowe zęby, powiedział gul-gul, robi miny i się uśmiechną dziś trzy razy, ojajezuniu czy ty to widziałeś! Następnie będziemy opracowywać przebieg chorób wieku niemowlęcego i kalendarz szczepień (możemy nawet rozważyć zasadność podawnia szczepionek zintegrowanych oraz ryzyko wystąpienia autyzmu poszczepiennego, ale myślę że bez przesady, tak daleko moja paranoja nie mogłaby zajść przenigdy). Wiele przygód nas czeka, chyba że popadnę w taki zachwyt, że odbierze mi rozum oraz zdolność napierniczania w klawiaturę, co jest zupełnie niewykluczone. Wolałabym mieć o sobie korzystniejsze zdanie, ale znam się ze sobą od kilku ładnych lat i muszę z przykrością stwierdzić, że spokojnie stać mnie na to, aby łagodnie przeistoczyć się w bezrozumny budyń, inkubator, karmnik, a nawet nosidełko. Spoko.

To już się zresztą rozpoczyna i widać efekty.

Pani dochtór, która jako pierwsza (zaraz po dwóch kreskach) oznajmiła światu dobrą nowinę, na dźwięk słowa Kolumbia wpadła w letki stupor, po czym oświadczyła grobowo, że no owszem, Państwa decyzja, ale ona to by jednakowoż nie przestawiała nowemu człowiekowi organów za pomocą ekspozycji na wysokie ciśnienie przez piętnaście godzin lotu. W te i we wte (!). Bez żalu i wielkiego namyślania odstawiliśmy więc tę Kolumbię na boczny tor (no dobra, trochę żalu jest za dżunglą i przygodami).

Rezygnacja z wycieczki na inną półkulę w obliczu nowego człowieka nie jest niczym specjalnym pomyślicie i będziecie mieli rację, no ale to nie jest TAKIE PROSTE, gdy głód przygody wyje nocami! Przekonuję sama siebie, że bilet jest i będzie, tylko trochę odroczony w czasie i że kiedyś pojedziemy w te dżungle, we troje. A co.

Poza tym jest to szczyt ekshibicjonizmu.

Dwie kreski w internecie.

Mam nadzieję – tu zwracam się do Nowego Człowieka (którego chyba należy już tytułować wielką literą) – że nie dotrzesz dziecko nigdy w te otchłanie internetu i nie pozyskasz wiedzy o tym, co się kłębi(ło) w umyśle twej poważnej, mądrej, odpowiedzialnej, łagodnej, wspaniałej, wyrozumiałej, zrównoważonej, zdrowej umysłowo i emocjonalnie matki.

Buahaha.

P.S. Jeżeli jutro blogusia nie będzie na miejscu to znaczy, że poważnie przemyślałam kwestię ;)

czwartek, 10 lipca 2014

Odwieczny problem z tytułem rozwiązany

Dzień dobry.
Jest regułą, że piszę, gdy oblepia mnie zło tego świta, a że prawie w ogóle mnie nie oblepia to nie piszę, logiczne.
Bo i po co miałabym pisać?
Że jest po prostu do mdłości zajebiście, że doskonale, że latam sobie w obłoczkach różowych i błękitnych, tarzam się w gęsim puchu, jem lody i wybucham głośnym śmiechem jakbym miała znowu lat dwanaście i pół?

Nie powiem, dręczą mnie różne rzeczy zewnętrzne. Martwię się na przykład dokąd ten kraj zmierza i że przechyli się ku upadkowi albo że będzie wojna, najpewniej religijna, albo że ktoś zachoruje, będzie miał wypadek, o różne rzeczy się martwię, że Jarosław K. obejmie władzę, a Korwin M. zostanie dyktatorem w Brukseli. Zastanawiam się nawet czasem jak żyć i dlaczego znowu nie wyciągnęłam ładowarki z kontaktu, przez co jestem w ogóle nie eko. Martwię się o bezbronne foki, małe puchate bezdomne kotki, ginące gatunki roślin oraz o to, że ludzie za nic nie chcą żyć w miłości i pokoju bez wtrącania się w sprawy swych bliźnich. Martwię się o rakiety w Izraelu i epidemie eboli w Gwinei, martwię się o mamę i tatę oraz inne bliskie mi środowiska ludzkie. Bardzo mam dużo zmartwień ogólnie rzecz biorąc, ale nie one są kluczowe.

Definitywnie jest to okres w moim życiu kiedy mam poczucie zrekompensowania mi przez los lat udręk, rozterek, braku wiary, nadziei, a nawet miłości oraz wszystkich innych pozostałych walących się na głowę nieszczęść całego świata. Chwilowo mam wszystko łącznie z cnotą długich paznokci i wygładzonych zmarszczek (a ponoć się nie cofają - jak nie cofają skoro przecież widzę!).

Z drugiej strony - no bez przesady, nadal nie mam dziecka, dobrze płatnej pracy ani dyplomu (jeszcze cztery dni), sprawnej ręki, a i samochodu sprawnego też już od kilku miesięcy nie mam bo się nie mogę zebrać, nie mam także żadnego biletu do jakiegoś dalekiego raju, ale nie są to braki nadmiernie obciążające sumienie, nie mącą spokojnej wody w stawie (choć może właśnie powinny).

Leżę. Tłusta i nakarmiona szczęściem niepojętem.

I nawet gdy nastaje taki dzień jak dziś, że siedzę i puszczam parę nozdrzami, mam przekrwione oczy, jadowite kły, pazury i broń ostrą w pogotowiu, gdy najprawdopodobniej zabiję pierwszą osobę, która stanie na mojej drodze w nieodpowiedniej pozie. Zabiję, przysięgam. Albo się rozpłaczę. Gdy muszę użyc bloga dla ratowania świata. To i tak nie mogę nie przyznać przed sobą, że doprawdy doskonale to wszystko poukładało się samo.

A w nagrodę pojedziemy sobie w Tatry i na Podkarpacie na urlop tygodniowy i będziemy buszować pomiędzy kleszczami, niedźwiedziami, od rana do zmroku na przyrodzie.


poniedziałek, 3 marca 2014

Pocztówka z kanapy


No to jestem. Bez ręki. To znaczy niezupełnie bez, ale bez sprawności. Zwisa sobie kończyna górna prawa smętnie i przeszkadza w spokojnym, leczniczym śnie, gdyż ma zwyczaj boleć najbardziej wtedy, gdy ja najbardziej pragnę o niej zapomnieć. Życie.

Połatano mnie profesjonalnie już ponad dwa tygodnie temu, robiąc przy okazji masakrę w stawie. Poodcinane i przyspawane w innym miejscu kości, śruby, kotwice, rozwarstwione  mięśnie – sieczka i zniszczenie, a na zewnątrz siedem malutkich nacięć i kilka pętelek nici chirurgicznej. Cuda, powiadam wam.  
Mam na myśli kilka opowieści około szpitalnych, zwłaszcza tych z gatunku „zróbmy sobie tripa na morfinie”, ale ponieważ narkotyki robią ludziom z mózgu ser z dziurami, pominę temat, w obawie o zbyt daleko idące konfabulacje. Nie jestem pewna co zdarzyło się naprawdę, a co jest wytworem pobudzonej opiatami dowcipnej wyobraźni. Miło jest jednak mieć świadomość, że państwo Polskie nie w każdym przypadku torturuje obywatela swego nieznośnym bólem i że znikąd pomocy. Państwo Polskie ochroniło mnie od bólu jak nikt dotąd!

Epizod szpitalny  zakończony pozytywnie, po nim zaś nastąpił epizod domowy z odwiedzinami rodziny i przyjaciół, dostarczaniem galaretek smakowych i zimnych nóżek w ilościach hurtowych (bo się musisz, dziecko, zrastać) oraz ekwilibrystyką w okolicach kąpieli i zakładania na grzbiet górnych elementów garderoby (bo ileż można żyć w dresiku). Leżę zatem i staram się  nie marudzić przesadnie, już trzeci tydzień tak leżę i chyba zaczyna mnie trafiać, bo nawet czytać już nie chcę (po zamknięciu kilkunastu/kilkudziesięciu zalegających od dwóch lat pozycji książkowych daję sobie ku temu prawo). Smętnie snuję się po lokalu, czekając aż ktoś przybędzie i wyprowadzi mnie na spacer (nie to żebym miała odebrane klucze albo okratowanie w oknach, no nie, ale jakby). Ogólnie nieznośna lekkość bycia na l4, gdy nie można pisać, a się chce (teks ten powstaje w oparciu o palec wskazujący lewy i słownik inteligentnego programu  tekstowego oraz bardzo wielką irytację). Plusy dodatnie natomiast są takie, że staję się cudownie dwuręczna, co się w przyszłości może przydać, gdy zostanę, dajmy na to, matką i jedną ręką będę ważyć strawę, drugą wycierać gila spod nosa, a trzecią machać kołyską czy czym tam się macha w podobnych sytuacjach. Nauka ta nie pójdzie w las. Ponadto kuzynka Współlokatora oświeciła mnie, że aktywizując półkulę prawą ćwiczę kreatywność i inne pożądane przymioty ducha, było to wprawdzie po trzecim piwie, ale nie mam podstaw nie wierzyć.

Tylko pośladki mi się odkształcają od tego bezruchu więc uchodzimy ze Współlokatorem na Podkarpacie oddychać i zażywać wolności do której nie potrzebna jest ręka. Nie było jeżdżenia na sprzętach zimowych, będzie łażenie po bieszczadzkich lasach, górkach i dolinkach, nogi ostatecznie mam zdrowe.
Tym bardziej muszę koniecznie pryskać od cywilizacji, gdyż wyszukiwarki tanich lotów rozgrzewają się do czerwoności dokładnie od dnia w którym dałam się skroić żywcem i prezentują coraz bardziej egzotyczne kierunki w coraz bardziej oszałamiających cenach. Płaczę i usuwam  Katmandu w cenie 1800 Nowych Polskich, z Pragi. Płaczę i usuwam Kenię za 997, Delhi i Bombaj za 1454 oraz Phuket za 1547, Tal Awiw za 194 zaś wymazałam z pamięci na wieki. 

Oraz.
Jared dostał Oskarda. Matthew dostał Oskarda. Moja wiara w Akademię została przywrócona, a Współlokator będzie zmuszon do nabycia białej marynarki i gustownej muchy, może także mieć długie pióra i ombre. Chudnięcie nie jest konieczne.

Oraz.
Mam pytanie do świata. Dlaczego w sprawie Ukrainy żadne imperium nie kontratakuje!?
Smuteczek.


wtorek, 28 stycznia 2014

It makes no sense but I'm desperate to connect


Zdaje się, że dość dawno nikogo tu nie było.
Tym błyskotliwym odkryciem witam Państwa w Nowym Roku (się ma ten refleks)! Jak się Państwu w nim wiedzie? Muszę przyznać, że ja od samego jego początku jestem zaskakiwana na różne sposoby, jednak zanim o tym, wyznam, że znowu nie udało mi się dokonać żadnego podsumowania, które tak chętnie poczynia społeczeństwo w adwentowo-karnawałowym okresie. Pudełeczko ze szczęśliwymi karteczkami na których zapisywano co ciekawsze dobre wydarzenia, do dziś stoi nieotwarte i nadal nie wiem co dobrego i jak często spotykało nas w dwutysięcznym trzynastym. W oparciu o pamięć i ogólne wrażenie wydaje mi się, że było tego całkiem sporo pomimo nieustannego marudzenia, którego byliście tu Państwo świadkami, na to że:
- nie mam pieniędzy
- nie mam siły
- chce mi się spać
- nie mam pieniędzy
- nie ma widoków ta to ze kiedykolwiek pieniądze mieć będę
Tak oto.

No ale wracając do sedna, którego jeszcze nie zdefiniowaliśmy, nieprawdaż, ale którym zdają się być nowości opowiem Państwu, czy Państwo sobie tego życzą czy wręcz przeciwnie, troszkę o sytuacji obecnej w życiu mym, gdyż blog ten jest o mnie ;)
Nowością jest mianowicie na przykład planowana operacja urwanej ręki. Ręka się mi urywa regularnie mniej więcej od połowy dwutysięcznego dwunastego, o czym tu wielokrotnie płakałam, odkąd postanowiłam zacząć intensywne treningi na basenie, a które to urywanie jest skutkiem bliskiego i gwałtownego spotkania ze słowackim stokiem Chopok, w styczniu trzy (cztery?) lata temu (aby ustalić kiedy dokładnie trzeba by zajrzeć w ciemne otchłanie i mhhhroki historii czego przecież nie chcemy za nic). Nowością zaś w sytuacji kończyny górnej jest nieprzyjemna diagnoza  i moje stanie  w kolejce do rekonstrukcji elementów stawowych w ramach leczenia operacyjnego sponsorowanego przez literkę N jak NFZ. I w sumie to bardzo dobrze się stało z tym staniem, bo  nie mogłabym sobie teraz pozwolić na leżenie z unieruchomioną ręką prawą, gdyż dzieje się wiele powiadam Wam.

Nowością drugą, którą pragnę tu Państwu nadmienić jest, iż piszę pracę dyplomową, której to pracy posiadam zakończony pierwszy rozdział z przypisami, czym zbliżam się nieuchronnie do końca TejCholernejSzkoły na amen i będzie to dzień najszczęśliwszy z szczęśliwych.

Nowością trzecią, proszę Szanownego Państwa, niechaj się Państwo trzymają swoich siedzeń i foteli – jest, iż wydano mnie pod nazwiskiem rodowym w formie książkowej, wobec czego od miesiąca noszę dumnie tytuł nie dość, że literatki (z nazwiskiem swym w stopce, spisem treści i ogólną podjarką) to jeszcze (cytuję okładkę!) jednego z najsłynniejszych polskich podróżników (tarzam się i kwiczę, ale co jest napisane to jest!). Zatem fruwam gdzieś w okolicach trzeciego piętra, gdyż za jednym zamachem spełniłam wszystkie swoje ambicje świata z górką i mogę umierać oraz wszystkie wizje ojca mego, który miał dla mnie plan, że będę żurnalistką polityczną, ale mu się omskło na słoniu i wyszła podróżnicza, ale jestem przekonana, że jakoś się z tym staruszek pogodzi.

I wcale nie bez powodu podaję Państwu namiary na piętro w okolicach którego fruwam, gdyż w ramach nowości numer cztery, do której płynnie przeszliśmy w natłoku wymowy, ze Współlokatorem zapragnęliśmy życia stabilnego i rodzinnego i wijemy gniazdo! Wijemy tak, że wióry lecą i robią straszny bałagan.
Po miesiącu chaosu o którym nic Państwo nie wiedzą, bo wiedzieć nie mogą, ale muszą mi uwierzyć na słowo, udało nam się wykrystalizować wstępny plan oraz zakres potrzeb i będziemy NABYWAĆ NIERUCHOMOŚĆ! (jeszcze do końca nie wiadomo którą z dwóch, ale już bardziej niż mniej, co i tak jest sukcesem).
Chyba nie dostrzegamy do końca rzeczywistości i czekającej nas Bardzo Dorosłej Decyzji (bo cóż wiąże dwójkę ludzi skuteczniej od wysokooprocentowanego węzła hipotecznego wieloletniego) i zachowujemy się lekkomyślnie i gówniarsko, no ale trudno. Chcemy malować, dekorować i mieć swój widok z balkonu.
Jako literatka z tytułem sławnego podróżnika, którego nikt nie zna oraz człowiek bez ręki w objęciach wiecznego kredytu uważam, że żadna doza beztroski nie jest w stanie zaszkodzić mej bujnej egzystencji amen.

wtorek, 11 czerwca 2013

Wszystkie misie świata


Przypominam sobie dawno nie wykonywane ruchy, przywołuję pamięć mięśniową. Wdech ustami, wydech nosem. Ręka. Zagarnięcie. Kąt prosty. Mocno. Szybko. Ślizg.

Czuję jak rośnie euforia. Dwa razy w tygodniu. To jeszcze nie to. Jeszcze daleko, ale zwierz się budzi. W nocy szukam filmów z niuansami techniki, ćwiczeniami. Dziś tylko dwa razy w tygodniu, ale już chcę więcej. Wiem, że za trzy miesiące będę chciała codziennie, a codziennie będzie za mało.

Magia sportu.

Zimno. Trzęsę się w sobie i na zewnątrz. Na nos siąpi mi majowy deszczyk-sreszczyk, który o szóstej rano nigdy nie jest przyjemny. Nad głową wiszą ołowiane chmury niedające nadziei na słońce. Wszystkie kawiarnie pozamykane, bo nie dość, że szósta rano, to do tego święto narodowe – 1 maja. Stolica europejska i znikąd kawy, no doprawdy.

Rozglądam się nieuważnie, zaspana nieco, ciągle bez tej kawy przeklętej, a tu przemyka obok mnie zdyszana pani. Uszy zatkane ma słuchawkami, nogami jakby ledwo powłóczy i jakoś tak dziwnie w sumie ten trucht wygląda, jakby, na przykład, za momencik miała zemdleć i już nigdy się nie podnieść. Zadziwiające, że jednak biegnie dalej i znika za zakrętem. A za nią, jak wywołani z kapelusza – pan koło czterdziestki, pani z psem, dziewczyna, chłopak, w krótkich spodenkach, w długich rękawach, w czapce, w okularach, z bidonem lub bez, w słuchawkach wielkich jak główka niemowlęcia, sprężystym bądź powłóczystym krokiem, całe miasto, calusieńkie, jakby na gwizdek wszyscy wybiegli ze swoich kamieniczek nad Sekwaną.

Magia sportu.

Nie zrozumie, kto nie spróbował. Kto nie podjął walki ze sobą, krótkim oddechem, kolką, zakwasem, zniechęceniem, nie chce mi się, nudzi mi się, pożegnałam wszystkie misie.

Gdy w środku nocy myślę o optymalnym ułożeniu dłoni, gdy czuję dotyk chłodnej wody na skórze, gdy ekscytuje mnie jej miękkość, wtedy wiem, że zaczynam tonąć i zdecydowanie nie chcę być ratowana.

poniedziałek, 27 maja 2013

Wróciłam, w związku z czym nie cierpię.


Wyjątkowo twardo wylądowałam w rzeczywistości, prawie wprost na oddziale instytutu kardiologii w Aninie. Nie ze własną pompką co prawda, ale i tak z mocno dramatyczną muzyką w tle i drżącym podbródkiem.

Kryzys zażegnano. Pozytywnie, choć tymczasowo, a chwilę później nastał poniedziałek, w którym to biały człowiek chcąc, choć bardziej nie, zmuszon został do wstania do pracy o godzinie drugiej w nocy według zegara biologicznego licząc.

O dziwo na zewnętrzu było jasno. I zielono. Zielono zielenią wściekłą i tryskającą sokami, taką zielenią, której nie ma tam, skąd człowiek przybył, bo tam aktualnie panuje pani zima, więc ta wiosna tu, to wiosna zupełnie i niespodziewanie podwójna, a gdy do tego dzień się kończy w okolicach godziny dwudziestej, a zaczyna przed piątą, to daje to niewiarygodną wręcz ilość jasności, która wpływa dodatnio na przytłumione funkcje życiowe i nie niszczy tego nawet deszcz (co innego, gdy komuś, jak wam, pada od tygodnia nieustannie, mi pada po raz pierwszy od miesiąca w związku z czym odstaję od otoczenia i nie popadam w melancholije).

- Jak było? [sic!]
- Bardzo fajnie. [sic!] (bo co mam kurde odpowiadać na tak zadane pomiędzy kiblem, a socjalnym, błyskotliwe i oryginalne pytanie) Poza tym, że nie był to urlop wypoczynkowy.

Gdy na przestrzeni ośmiu miesięcy głupi człowiek odwiedza najpierw Azję Południowo-Wschodnią, a potem Amerykę Południową, w rejonach andyjskich to po powrocie może śmiało i z całą pewnością napisać tak:

Nie pytajcie mnie, jak było.
Posłuchajcie uważnie.

Azja jest miękka, miła w dotyku, jest ciepła, pachnąca i bezpieczna. W taką Azję się wpada i brodzi się w lepkości jej powietrza i w słodyczy, w uśmiechach ludzi żyjących w pełnym słońcu, którym natura pomaga, których karmi i których chroni. W Azji można się zakochać na zabój od pierwszego wejrzenia i takim zakochanym zostać nie potrzebując nic więcej.
Azja jest bezpieczna, łatwa i dostępna. Ze straszną przeszłością, w którą ciężko uwierzyć i z kolorową, głośną, aromatyczną rzeczywistością, której ignorować się nią da.
Taka jest dziś dla mnie.

I jest zupełnym przeciwieństwem Peru i Boliwii.
Ameryka Południowa, którą poznaliśmy, pokonując ponad sześć tysięcy kilometrów drogą lądową, jest twarda, jest zimna, jest niedostępna, surowa i niebezpieczna. Wszystko, co człowiek od niej chce, o co ładnie prosi, co mu się marzy i śni po nocach, musi sam wyrwać, wygryźć, wyszarpać, albo przynajmniej wypłakać, wydeptać, w ostateczności wymodlić.
Nic nie jest łatwe, o nie.
W nocy krzyż południa wisi nad głową, gdy w tym samym czasie opuszki palców odmarzają mimo rękawiczek z lamy, za dnia – poparzenia słoneczne i wstępna ślepota oraz powolne odtajanie po zimnej nocy i szczyty we mgle, zawsze, wszędzie jakieś szczyty, zbocza, tarasy.
Peru ma dla mnie kamienne oblicze ludzi gór. Wymaga nieustannego wysiłku, poświęcenia, cierpliwości i wytrwałości. Zmusza do wyrzeczeń i nie zawsze oddaje to, co ma cennego. Czasami strzeże zazdrośnie, ale gdy już dotrzesz do celu, gdy już wleziesz, zleziesz, przebrniesz, pokonasz – siebie albo tę przełęcz cholerną, to zimno nieustępliwe lub najpospolitszy strach – wtedy w nagrodę dostajesz pełnowymiarowy zachwyt i bezdech, i obietnicę, że nigdy, przenigdy już nie przestaniesz robić tego, co robisz, bo nie ma w życiu nic piękniejszego niż spanie w zamarzających, przeraźliwie trzeszczących i poruszających się po drodze bez drogi autobusach przez trzydzieści dwie godziny, aby znaleźć drzwi do zupełnie realnego i prawdziwego Hogwartu.
Ale o tym więcej w zupełnie innej beczce, w swoim czasie rzecz jasna.

Dziś natomiast jeszcze tylko słówko o samy sposobie podróżowania, który podzieliliśmy na dwoje. Współlokator i ja.
Azję doświadczaliśmy stadnie i były to doświadczenia ekstremalnie miłe w doskonałych warunkach środowiskowych. Amerykę natomiast rozgryzaliśmy i rozłupywaliśmy jedynie we własnym, podwójnym gronie i dam sobie dłoń lewą odrąbać, że nie pozostało to bez wpływu na ogólny odbiór.
Jesteśmy, ja i Współlokator (który obecnie bardziej przypomina King Konga niż człowieka z którym żyłam pod jednym dachem miesięcy już ładnych parę, oraz nie pamiętam, jak ten chłop wygląda!) jak wilcy dwa. Razem tup, tup na przełęcz 4,5 k n.p.m. ale żeby ze sobą jakoś bardzo dyskutować i wymieniać głęboko filozoficzne uwagi o naturze zastanych relacji społecznych, to raczej nie. Patrzę ja tylko czasami i widzę szerokie źrenice* zachwytu i już. Tyle ciszy między nami nie było chyba nigdy, a była to cisza zupełnie błogosławiona. Wypełniłam się w końcu swoimi własnymi myślami, swoimi własnymi emocjami, jakbym wysłała się sama i sama sobie przeprowadziła kurs medytacyjny połączony z przyspieszoną aklimatyzacja wysokogórska i treningiem wysiłkowym. Wszystkiego bym się spodziewała, ale z pewnością nie takich refleksji, ani takich reakcji, a tu prosz - wycisz, wymaluj tajemniczy uśmiech buddy na twarzy i wewnętrzny wysokohemoglobinowy zen.

Współlokator woli Azję, sam powiedział.
Ja wole góry. Zawsze i od wszystkiego.

* Co równie dobrze mogło mieć związek z kokainą, niewykluczone, ale o tym również w innej beczce, również w swoim czasie ;)

niedziela, 28 kwietnia 2013

Off we go


No to jedziemy.
Bez zbędnych słów i komentarzy.
Jedziemy bo nas gna, imperatyw taki. I już.

Nie widzę na oczy ze zmęczenia, niewyspania, spraw do załatwienia więc uciekam najdalej jak to tylko możliwe. I już.

Do zobaczenia, za czas jakiś ;)