czwartek, 10 lipca 2014

Odwieczny problem z tytułem rozwiązany

Dzień dobry.
Jest regułą, że piszę, gdy oblepia mnie zło tego świta, a że prawie w ogóle mnie nie oblepia to nie piszę, logiczne.
Bo i po co miałabym pisać?
Że jest po prostu do mdłości zajebiście, że doskonale, że latam sobie w obłoczkach różowych i błękitnych, tarzam się w gęsim puchu, jem lody i wybucham głośnym śmiechem jakbym miała znowu lat dwanaście i pół?

Nie powiem, dręczą mnie różne rzeczy zewnętrzne. Martwię się na przykład dokąd ten kraj zmierza i że przechyli się ku upadkowi albo że będzie wojna, najpewniej religijna, albo że ktoś zachoruje, będzie miał wypadek, o różne rzeczy się martwię, że Jarosław K. obejmie władzę, a Korwin M. zostanie dyktatorem w Brukseli. Zastanawiam się nawet czasem jak żyć i dlaczego znowu nie wyciągnęłam ładowarki z kontaktu, przez co jestem w ogóle nie eko. Martwię się o bezbronne foki, małe puchate bezdomne kotki, ginące gatunki roślin oraz o to, że ludzie za nic nie chcą żyć w miłości i pokoju bez wtrącania się w sprawy swych bliźnich. Martwię się o rakiety w Izraelu i epidemie eboli w Gwinei, martwię się o mamę i tatę oraz inne bliskie mi środowiska ludzkie. Bardzo mam dużo zmartwień ogólnie rzecz biorąc, ale nie one są kluczowe.

Definitywnie jest to okres w moim życiu kiedy mam poczucie zrekompensowania mi przez los lat udręk, rozterek, braku wiary, nadziei, a nawet miłości oraz wszystkich innych pozostałych walących się na głowę nieszczęść całego świata. Chwilowo mam wszystko łącznie z cnotą długich paznokci i wygładzonych zmarszczek (a ponoć się nie cofają - jak nie cofają skoro przecież widzę!).

Z drugiej strony - no bez przesady, nadal nie mam dziecka, dobrze płatnej pracy ani dyplomu (jeszcze cztery dni), sprawnej ręki, a i samochodu sprawnego też już od kilku miesięcy nie mam bo się nie mogę zebrać, nie mam także żadnego biletu do jakiegoś dalekiego raju, ale nie są to braki nadmiernie obciążające sumienie, nie mącą spokojnej wody w stawie (choć może właśnie powinny).

Leżę. Tłusta i nakarmiona szczęściem niepojętem.

I nawet gdy nastaje taki dzień jak dziś, że siedzę i puszczam parę nozdrzami, mam przekrwione oczy, jadowite kły, pazury i broń ostrą w pogotowiu, gdy najprawdopodobniej zabiję pierwszą osobę, która stanie na mojej drodze w nieodpowiedniej pozie. Zabiję, przysięgam. Albo się rozpłaczę. Gdy muszę użyc bloga dla ratowania świata. To i tak nie mogę nie przyznać przed sobą, że doprawdy doskonale to wszystko poukładało się samo.

A w nagrodę pojedziemy sobie w Tatry i na Podkarpacie na urlop tygodniowy i będziemy buszować pomiędzy kleszczami, niedźwiedziami, od rana do zmroku na przyrodzie.


4 komentarze:

Kot Pik pisze...

Pierwsze zdanie, które skoczyło mi do oczu z tej notki to "Chwilowo mam wszystko łącznie z cnotą".
I już zacząłem się zastanawiać, co to za nowiny, ale widzę, że jednak wciąż tęczowa nuda ;)

Caerme pisze...

Smutne, nie? ;)

Dawaj kocie pisanie! ;)

Kot Pik pisze...

Jakie pisanie? ;)

Anutek pisze...

Ja jak Kot przeczytałam. My z Kotem to jak bliźniątka, juz jakiś czas temu zauwazyłam :).

No, dobra, jak nie piszesz, bo ci tęczowo, to przynajmniej jest usprawiedliwienie, ktore mozna polubić :). Tylko zyczyć sobie, byś jednak pisała to tak jakby nietaktownie :D...

Prześlij komentarz