I've lost 3 days already.
Gdyby nie to, że muszę chodzić do pracy, zaległabym w łóżku swym po wsze czasy, zakopała się pod poduszkami, kołdrami puchowymi, kocami z owiec i baranów, z różową opaska na oczach i ze stoperami wepchniętymi do uszu, ale niestety muszę wyłazić na światło dzienne i nie ma, że boli.
Liczyłam, na to, że remisja choroby autystycznej potrwa nieco dłużej, tak choćby do października i że natychmiast wyleczę ją słońcem równikowym. Ale przecież, że nie. Nawrót wraz z jakąś popapraną deprechą nastąpił dramatycznie nagle i wytrącił mi z równowagi wszystkie argumenty przemawiające za cudownością życia, wyjazd na koniec świata nawet jakby przestał mnie podniecać.
- Karmel, jedziesz do Azji, jak Ci fajnie, nie boisz się, kiedy lecisz, miesiąc urlopu z pracy masz, fantastycznie !!!!
- no
Zresztą każdy miałby na moim miejscu deprechę, gdyby dostał rachunek za telefon w kwocie grubo, GRUBO, przekraczającej wszystkie poziomy skali przyzwoitości.
Mało nie zeszłam na zawał, odkrywając szczegóły faktury elektronicznej, bo telefonu używałam przez ostatni miesiąc jakby w ogóle, a jak już to głównie jako budzika (gdyż ogólnie to niekoniecznie uwielbiam rozmawiać przez telefon, w zasadzie w ogóle nie uwielbiam) i widocznie w rewanżu postanowił on pożyć własnym życiem. Pożył. Jak maharadża. Na mój koszt.
Dlatego też uważam, że jedynym rozwiązaniem tej dramatycznej sytuacji życiowej może być wieczorne (popołudniowe?) rozpieczętowanie pięknej niebieskiej buteleczki zawierającej bogaty w walory smakowe trunek. I NIEWAŻNE, że jest środek tygodnia. NIEWAŻNE, że miałam nie nadużywać, gdyż stan trzeźwości zachowywałam dzielnie i heroicznie od samiusieńkiej niedzieli!
Ale trudno, siła wyższa.
Gdyby nie to, że muszę chodzić do pracy, zaległabym w łóżku swym po wsze czasy, zakopała się pod poduszkami, kołdrami puchowymi, kocami z owiec i baranów, z różową opaska na oczach i ze stoperami wepchniętymi do uszu, ale niestety muszę wyłazić na światło dzienne i nie ma, że boli.
Liczyłam, na to, że remisja choroby autystycznej potrwa nieco dłużej, tak choćby do października i że natychmiast wyleczę ją słońcem równikowym. Ale przecież, że nie. Nawrót wraz z jakąś popapraną deprechą nastąpił dramatycznie nagle i wytrącił mi z równowagi wszystkie argumenty przemawiające za cudownością życia, wyjazd na koniec świata nawet jakby przestał mnie podniecać.
- Karmel, jedziesz do Azji, jak Ci fajnie, nie boisz się, kiedy lecisz, miesiąc urlopu z pracy masz, fantastycznie !!!!
- no
Zresztą każdy miałby na moim miejscu deprechę, gdyby dostał rachunek za telefon w kwocie grubo, GRUBO, przekraczającej wszystkie poziomy skali przyzwoitości.
Mało nie zeszłam na zawał, odkrywając szczegóły faktury elektronicznej, bo telefonu używałam przez ostatni miesiąc jakby w ogóle, a jak już to głównie jako budzika (gdyż ogólnie to niekoniecznie uwielbiam rozmawiać przez telefon, w zasadzie w ogóle nie uwielbiam) i widocznie w rewanżu postanowił on pożyć własnym życiem. Pożył. Jak maharadża. Na mój koszt.
Dlatego też uważam, że jedynym rozwiązaniem tej dramatycznej sytuacji życiowej może być wieczorne (popołudniowe?) rozpieczętowanie pięknej niebieskiej buteleczki zawierającej bogaty w walory smakowe trunek. I NIEWAŻNE, że jest środek tygodnia. NIEWAŻNE, że miałam nie nadużywać, gdyż stan trzeźwości zachowywałam dzielnie i heroicznie od samiusieńkiej niedzieli!
Ale trudno, siła wyższa.
4 komentarze:
Od niedzieli?
Starzejesz się, cholera ;D ;P
Kurde, wiem właśnie ...
I jak tam sytuacja? Udało się zwalczyć i wysłać łajzę depresję w kosmos?
Wykopałam sukę ;)
Choć może powinnam uczciwie napisać, że mi ją wykopano, wszystko jedno zresztą, efekt się liczy :)
Prześlij komentarz