Strasznie jest mi nieprzyjemnie w związku z tym, co się dzieje w pogodzie.
Nie lubię, gdy tak wieje, bo mi łupie w czaszce i w kolanie, a jak mi tak łupie to czuję się jak tetryk i ramol, a nie lubię. Wolę być młodą kozą nadrzewną.
Jęczałam, że nie mam siły i mam dość ludności? Jęczałam. Konsekwentnie zatem pakujemy do pełna samochód (koleżankami i ich dziećmi) i jedziemy w rejon wybrzeża, gdzie zaobserwowano największe zagęszczenie znajomych na metr kwadratowy. Bo jęczeć i stękać potrafię doskonale, ale gdy przychodzi co do czego, żadna siła i żaden debet nie zatrzymają mnie w czterech pomarańczowych ścianach, z misją klepania kotletów na niedzielę jak pambuk przykazał.
Taka natura.
A skoro o kotletach mowa. Pomidory w dyskontach występują w cenach doskonale promocyjnych, podobnie sałata chrupiąca i ogórek zielony. Przemyconej prosto z Italii oliwy z oliwek mamy po kokardy, zatem odżywiamy się uparcie sałatkami. (Nie przyznam się, co też upichciłam wczoraj na obiad, ale gotowałam trzy godziny i nie miało to nic wspólnego z jakąkolwiek sałatą, wręcz przeciwnie, ale pyszne wyszło, co oznacza, że nie jestem AŻ TAK beznadziejna w kuchni jak mi się wydawało, aczkolwiek nadal drżę przek każdym nowym przepisem i zleceniem, uch, nieważne!). Dziś natomiast do pracy zabrałam praktyczny pojemniczek pełen zielonego i czerwonego, a co najważniejsze – doprawionego ziołami z własnego, balkonowego ogródka. I mówcie sobie, co chcecie, że owoce morza, że creme brulee, że burgundzkie ślimaki, homary i kawiory, że och i ach, a dla mnie najlepsze jedzenie na świecie to to, co wyhodowane na nawozie z miłości, czułości i troski. Gwarantuję, że moje nabalkonowe roślinki mają tego w brud i ciut, ciut ;)
Jestem także ogromnie dumna z moich chopaków.
Moje chopaki są mistrzami świata dekoracji i sztukaterii, naprawiali już Sejm naszej Rzeczypospolitej, naprawiali Zamek Królewski stołeczny, naprawiali hotele z grecką zawartością, a teraz będą pracować dla jednego z bardziej popularnych polskich architektów wnętrz. Pękam z dumy i zachodzę w głowę jak chłopaczek, który nie potrafi narysować najprostszego ludzika czy innego bałwanka robi szpachelką cuda dekoratorskie z gracją i łatwością primabaleriny. Jest to dla mnie niepojęte oraz wyczuwam czający się w genach geniusz.
Ciekawe gdzie się podział mój genialny pierwiastek, niechybnie musi być bardzo, bardzo głęboko ukryty.
A ponad moim miejscem pracy właśnie hula sztorm i halny naraz, jak mnie trąba porwie, to na jakiś czas nastanie tu błoga cisza. Także tego. Dozoba!
0 komentarze:
Prześlij komentarz