Dziesięć dni – bez mała tysiąc kilometrów za kierownicą oswojonego potwora. Na północ, na południe, na północ, na południe. Wahadłowo, z drobnymi przerwami na pięciodniowy tydzień pracy.
Będę nudna i powtórzę się po raz tryliardowy, ale kocham ruch jak koń owies, a jeszcze bardziej kocham, gdy mam ten ruch pod własną kontrolą. We własnych rękach, pod własną stopą.
Lubię, gdy moc słucha się i robi to, czego oczekuję. Przedziwny rodzaj władzy.
I wcale nie muszę ekstremalnie szybko, dynamicznie, agresywnie, choć wolę.
Możliwe, że jestem dziwna.
Na pewno czerwona.
Bo nikt błyskotliwie nie przewidział, że na środek miesiąca lipca przypadną upały i o kremach z filtrem nie pomyślał. Stracę skórę z nosa, bez dwóch zdań. Już widzę oczyma duszy swojej łuszczącego się jaszczura. Już widzę, jak się kruszę i rozpadam, a zmarszczki ambitnie poszerzają swoje sfery wpływów.
Na pocieszenie - piegi.
I doskonały weekend.
Wiaderko bursztynów, choć to żadna frajda zbierać, gdy się człowiek o nie potyka. Mocno zaspany człowiek, dodam, który wolał zakotwiczyć się na wyrzuconej przez morze wielkiej, romantycznej kłodzie.
Niepokojąco niewiele jest mi do szczęścia potrzeba. Kawałek podłogi do spania, ogień, piach, wiatr, kilkaset kilometrów asfaltu (może być kilkadziesiąt). Kiełbasa pachnąca dymem i piwo z puszki. Nawet temperatura powyżej zera nie jest konieczna – co od kilku lat nieustannie mnie zadziwia.
Trochę brudna i trochę niedospana czuję się naprawdę wolna i nie oddam tego uczucia za nic.
Także, jeżeli ktoś jeszcze spodziewa się po mnie, że kiedykolwiek zacznie mnie kręcić lifestyle w którym brak jest miejsca na brudne pięty, to czas porzucić nadzieję.
Pokazy mody też nie są w moim stylu.
Coraz częściej także dochodzę do wniosku, że już nikomu niczego nie muszę udowadniać. Bywam pokorna, z uwagą słucham tych, którzy mówią rozsądnie i spokojnie, chętnie przyjmuję tok myślenia, dostrajam optykę i wcale nie czuję się z tym jak bezwolne, bezmyślne cielę. Kiedyś, kiedy nosiłam jeszcze kwiaty wyhaftowane własnoręcznie na nogawkach czerwonych sztruksów, takie zachowanie było zupełnie poza kanonem. Nie zgadzać się wypadało, tak jak chodzić do kościoła i na koncerty metalowe. Mi wypadało. W moim własnym, pokręconym stadzie. Myśleć inaczej, czuć inaczej, mieszać konwencje, zawsze być w opozycji. W towarzystwie lewicowym radykalizować się na prawo, w kręgach prawych odbijać na lewo.
Dziś nie widzę sensu.
Pragnę spokoju i rzeczowości, konkretu, inspiracji. Nienazywania. Nieideologizowania.
Oraz. Śpiących pasażerów.
Obrazek dnia, gdyż jest uroczy.
To jest takie proste.
A żałuję jedynie, że nie dotarłam na koncert do Władysławowa. Coma - Comą. Stopień podjarania już dawno osiągną prawidłowy poziom. Ale Chaos! Chaos tam był, a mi znowu nie po drodze, kłody rzuciła dawno niewidziana, zabójcza migrena i czynnik ludzki oraz komunikacyjny.
Koni żal.
0 komentarze:
Prześlij komentarz