Sama siebie dziś powitałam tymi słowy, a potem już witałam nimi wszystkich ulubionych bo jakoś tak od wczorajszego popołudnia moja wewnętrzna grawitacja chyba odrobinę zmieniła punkt ciężkości (czy grawitacja ma punk ciężkości? Nevermind).
Upiłam się Warszawą.
A potem odurzyłam się pierwszymi wakacyjnymi lodami z bitą śmietaną w ulubionym ostatnio towarzystwie.
A potem nie spałam długo w nocy paląc papierosy, czytając instrukcje, rozmawiając, czytając II wojnę światową, słuchając żab i wiatru.
Dzięki temu wszystkiemu pierwszy raz w tym życiu* wstałam bez obroży na szyi i głazu na piersiach uśmiechając się półgębkiem do siebie.
A potem stanęłam przed lustrem i zdecydowałam, że czas na letnią spódnicę, korale, kolor niebieski, obcasy i umalowane oko. Nadal chyba jestem kobietą, dzięki bogu ;)
Straszne to były wertepy ostatnimi czasy.
Obiecałam sobie, że wkrótce pojadę na wieś (jeszcze bardziej wiejską od mojej własnej – moja własna o dziwo ma prawa miejskie) i znajdę wyboje, wertepy i straszne koleiny po pas i zrobię z tego reportaż tak żeby nie zapomnieć.
A potem będzie kocyk, wino, słońce, trawa i walka z kleszczami ale przede wszystkim rozmowy o marzeniach.
Czasami bardzo mocno potrafię trzymać za słowo.
* Bo ja jako że kot zodiakalny posiadam, mili państwo, dziewięć żyć i tego się trzymam ;)
0 komentarze:
Prześlij komentarz