Pierwszy wyjazd z kategorii zimowo narciarskich obfitował zarówno w przyjemności jak i niespodziewane zwroty akcji, małego pecha i furę radochy. Ale po kolei.
Podróż zaczęliśmy z lekkim poślizgiem, co w naszym przypadku jest bardziej regułą niż wyjątkiem ale ponieważ jesteśmy od dawna pogodzeni z losem, opuściliśmy granice stolicy, w świetnych humorach i z planem porannego ataku na Chopok. Niespiesznie wlekąc się ciemną nocą przez nasz piękny kraj odsłuchaliśmy i odśpiewaliśmy wspólnie z trylion razy This is War batonów – niezawodna strategia obrzydzenia najbardziej hitowej nawet płyty. W każdym razie, gdy już nam się znudziło śpiewanie w kółko tych samych hymnów zastąpiliśmy płytę CB-radiem i dopiero zrobiło się wesoło. Jak się okazuje na górskich szlakach komunikacyjnych bardzo łatwo pomylić miśki z trójcą sarenek, co więcej bez problemów można wkręcić wszystkich użytkowników drogi budząc powszechną panikę i lekki popłoch nie wspominając o konsternacji, gdy zamiast na miśki spoglądają zza szyby w piękne sarnie oczy.
Do celu wesoły autobus dotarł tuż przed świtem, zmęczeni trudami podróży zapakowaliśmy się do śpiworków, ułożyliśmy wygodnie w pozornie niewygodnych samochodowych siedzeniach i postanowiliśmy poczekać na świt regenerując odrobinę nadwątlone podróżą siły. Obudziła mnie temperatura mocno rozgrzanego piekarnika (śpiwór okazał się rewelacją sezonu!) oraz przeraźliwy ucisk w okolicy lędźwiowej zwiastujący rychłą wycieczkę w krzaki. Próba rozklejenia zaropiałych ocząt zajęła dobre dwie minuty po czym pierwszym obrazem który ujrzałam to mocno zaskoczona twarz słowackiego „władcy parkingu” odzianego w gustowna zielona kamizeleczkę. No cóż, nie każdy ma na tyle wyobraźni żeby spać w samochodzie przy temperaturach oscylujących w okolicach -20 C..
Co by nie budzić powszechnej ciekawości w minutkę wykluliśmy się z autka i poczłapaliśmy lekko zaspani sprawdzić warunki na stoku, zaopatrzyć się w tak niezbędne rzeczy jak sprzęt do zjeżdżania (ja) i kosmicznie drogie karnety (my). Słonko przedzierające się przez chmury, piękny śnieg, niewielkie tłumy. Wszystko to kazało nam się sprężyć. Po pół godzinie w pełnym ekwipunku staliśmy już w kolejce do krzesełeczka, Robi uradowany jak dziecko, ja z lekko niepewna miną ale dzielna jak zawsze ;)
Jednak już po pięciu minutach na wyciągu wiedziałam że coś jest nie tak. Okazało się, że pierwszą zapowiedzią zbliżającej się odwilży jest halny, a halny to nie „bele jaki wiater”.
Nie zagłębiając się w szczegóły bo wstyd wielki i hańba, oświadczam, że tego dnia zostałam pokonana przez Chopok.
Miało być wielkie zwycięstwo i masa radochy, a w niecałe trzy godziny okazało się że wiater zwala mnie z nóg, a cała moja narciarska pewność siebie idzie się paść na zaśnieżonych słowackich połoninach. Pozostało mi dygotanie na wietrze i mrozie z kubkiem grzanego wina na pocieszenie. Tak zwany obraz nędzy wielkiej i rozpaczy.
O dziwo wyrozumiałość Robiego okazała się tego dnia wielka i na pocieszenie już o piątej grzaliśmy się w termalnych basenach Besenovej. Gorąca, zalatująca lekko minerałem woda i bąbelki ululały nas w mgnieniu oka, tak że zapomnieliśmy o wszystkich porażkach minionego dnia i z nową energia ruszyliśmy na podbój polskich tym razem stoków.
Porachunki z Chopokiem zostały odroczone na bliżej nieokreślony termin ale obietnica pokonania góry została złożona oficjalnie i wielkim głosem zatem jeszcze tam wrócę!!
Pozostała część weekendu to eksploracja Białki Tatrzańskiej. Kto by się spodziewał, że na tym najbardziej popularnym polskim stoku jest jeszcze co odkrywać. A jednak! Pogoda dopisała i pomimo zapowiadanej wielkiej odwilży warunki były naprawdę piękne.
W piątek zaopatrzona w nowy sprzęt i z nowym entuzjazmem zaatakowałam stok.
Pierwsze odkrycie - mam narty z napędem atomowym!!!!!
Drugie odkrycie – śnieg jest boski!! :)
Trzecie odkrycie – zapowiadana odwilż zniechęcił znaczną część tłumów pozostawiając mi miejsce na szaleństwa i niewielki czas oczekiwania na wjazd na górę.
Czwarte odkrycie - które odkryciem wcale wielkim nie było – łoś jest gburem i woli pracować zamiast śmigać po zajebistym śniegu, O! Stwierdziłam jednak, że to jego strata i postanowiłam wyszaleć się za wszystkie czasy. Padłam o osiemnastej. Co wcale nie znaczyło, że koniec z jazdą. Robi się napracował w końcu i dołączył do moich szaleństw zmuszając mnie do zapoznania się z pozostałymi dostępnymi w Białce trasami – czerwona i czarną, bo przecież zjazdy główną białczańską autostradą są dla dzieci ;)
I to był strzał w dziesiątkę! Moje nartki atomówki okazały się stworzone do takich szaleństw dając mi radochy więcej niż byłam w stanie unieść. Na dobre padłam po dwudziestej zostawiając chłopakowi czas na prywatne szaleństwa, sama zaś zaprzyjaźniając się z kominkiem i kolejnym tego dnia grzanym winkiem, i kolejnym i kolejnym tak, że wychodząc z knajpy wywinęłam pięknego, popisowego, książkowego wręcz orła budząc powszechną radość obsługi. Swoją własną zresztą też, gdyż nie było rzeczy która tego dnia mogłaby pozbawić mnie dobrego humoru, nawet poobijana rufka ;)
W sobotę Robi zachęcony świetnymi warunkami wyciągnął mnie z łóżka bladym świtem żądając natychmiastowego udania się na stok. Bez zbędnego marudzenia wbiłam się w swoje niebieskie galoty i już byłam gotowa na dalsze śniegowe eksces. Białkę zastaliśmy w stanie jaki pozostawiliśmy tyle, że wyratrakowaną i witającą nas z otwartymi ramionami. Po godzinie jazdy zaczęło się robić nieprzyjemnie. Coraz częściej w kolejce ktoś najeżdżał mi na narty, na trasie zaczęło się robić tłoczno, a gdy do naszego ulubionego orczyka kazano nam czekać dziesięć minut powiedzieliśmy sobie DOŚĆ! Nikt nam kazał w kolejce stać nie będzie! Zawinęliśmy nartki atomówki (ja) i tępe Rosignolle (Robi :P ) , postaliśmy pod kasami, zainkasowaliśmy po 60 złociszy za całodzienny karnet od przypadkowych pechowców i oświadczyliśmy światu, że mamy focha na taki stan tłumów w związku z czym jedziemy się najeść i pomoczyć w basenach.
Po pół godzinie, gdy z nieba zaczęły się sączyć coraz większe krople stwierdziliśmy, że to była najlepsza decyzja tego dnia i że dwoje ludzi w Białce dziś bardzo nas nie lubi.
Wieczorem pełen relaks, wieeeelka kolacja, a potem sto procent romantyzmu w ciepłych basenach słowackiego Oravice.
Ucieszył nas okrutnie sobotni eksodus z Zakopanego. Deszcz przeraził 70% potencjalnych narciarzy, którzy popakowali swoje zabawki do drogich samochodów i zwiali z Zakopca zostawiając nam niedzielną Białkę praktycznie do własnej dyspozycji A niedzielna aura przyprawiła o zawrót głowy. Słońce, piękny śnieg, leciutki wiaterek i zero ale to ZERO tłumów.
Tym samym szaleństwa niedzielne trwające do późnych godzin popołudniowych zaowocowały decyzją o zakupie kasku i gogli bo prędkości osiągane przeze mnie na nartkach atomówkach zaczynały osiągać granice dźwięku.
Pięknie było.
Cały weekend to jedna wielka radość, uśmiech, szaleństwo, odpoczynek i o dziwo całkiem sporo buziaczków, przytulasków i w ogóle słodko.
Naładowałam baterie, zarówno fizycznie jak i psychicznie.
Odnalazłam swoja własną siebie, taką jaką lubię i łosia też odnalazłam.
To jest to co sprawia, że żyję, że oddycham pełną piersią, że cieszy mnie każdy ułamek sekundy.
3 komentarze:
Kliknąłem totalnie (totalnie!) przypadkowo na statsy na swoim blogu, zobaczyłem, że jest jakiś niezidentyfikowany traffic source. Ktoś mnie podlinkował! Czytam, czytam, w końcu odkrywam, że jest coś koło piątej a więcej bloga do czytania już niestety nie ma. Dzięki za linka i natychmiast daję zwrotnego no.
cholera, okazało się, że był jeszcze prolog.
Znaczy to, że da się jakoś czytać to moje pisanie? ;) Ja mam ciągle wątpliwości czy nie powinnam zająć się czymś bardziej pożytecznym ;)
A ja polinkowałam bo ogromnie podoba mi się to co i jak piszesz.
Prześlij komentarz