Nie mam ostatnio serca do drogiego
pamiętniczka.
Odcięta od świata tkwię na tej
samotnej, urzędniczej wyspie pielęgnując w sobie grudniową
deprechę. Błogosławieni Ci, co nie mając nic do powiedzenia, nie
próbują o tym pisać, ale przecież bloguś nie po to żeby się
mądrzyć, nieprawdaż, tylko żeby bez mądrzenia flaki wywlekać.
Otóż.
Od wczoraj noszę się z wyznaniem, jak
bardzo tęsknię za pogryzieniami krwiopijczych okrutnych much
grasujących na rozgrzanym piachu i byłby tu dziś duże ilości
skondensowanego zła, gdyby nie przesyłka mailowa ze zdjęciami z
rajskiej sesji, bo tak, drodzy państwo, nie rozebrałam się, gdy
miałam się rozbierać, więc karma dopadła mnie w Kambodży. W
osobie Kuby. Zdjęcia zrobiły mi w środku ciepło i przegnały na
cztery wiatry kumulujący się mhrok.
Trwa nieustanna walka z bezmyślnym
wyszczerzem do monitora, ale ciężko opanować, a skrzynka mailowa
nie milknie i przekazuje informacje zwrotne. Cały zakład został
zapoznany z wyspą i uprzejmie donosi, że zazdrości.
Przyglądam
się dziewczynie na zdjęciach, która nie dość, że ma głębokie
zmarszczki od południowego słońca i nieustannego uśmiechu, to
bezczelnie pokazuje pierś prawą i ani jej w głowie skromnie
spuszczone oko.
Doprawdy, nie wiem, od kiedy moje
własne ciało jest mi przyjacielem i sojusznikiem. Zostawmy licealne
kompleksy, ze studiów pamiętam pyzatą krówkę z ogryzkami
paznokci, a teraz?
Miłość własna kwitnie, a wraz z
miłością własną miłość do świata, bo jak siebie nie kochasz,
to bliźniego nie pokochasz, koniec.
Podzieliłabym się, bo jestem
zachwycona, ale nie chcę publicznie epatować biustem, to jeszcze
nie ten etap, poza tym resztki skromności i samokontroli mówią, że
może jednak na własnym blogusiu to niekoniecznie.
Co do reszty zdjęć. Walka z materią
trwa.
Nie potrafię zdecydować czy
publikować, gdzie publikować, pisać, komentować, pozostawiać dla
wyobraźni, tworzyć suwerenne byty czy epatować na twarzoksiążce.
Potrzebuję czasu, spokoju i sprawnie działającego internetu aby
cokolwiek zrealizować, jak na razie jednak okoliczności stają mi
naprzeciwko i to stają tak, że furia we mnie wzbiera.
Zupełnie inna sprawa to jakość.
Nauczyli my się dużo, oj! Ale nauka
ta została opłacona wieloma karygodnymi błędami i dziś, gdy
patrzę na zdjęcia z pierwszego tygodnia, w tym na najważniejsze, z
Angkoru, ogarnia mnie na zmianę złość, przerażenie i opad witek
wszystkich. Czasami także przechodzę wstępne załamanie nerwowe.
Naogląda się człowiek tych zdjęć
na tych portalach, przeanalizuje kadry, kolory, a potem patrzy na
swoje pstrykanie i doprawdy, uwierz mi drogi czytelniku, że cala
miłość własna ulatuje z niego jak z przekłutego balonika i nic
już na to poradzić nie można.
I tak.
Idę rozsiewać miłość własną i do
świata, póki ją mam, bo grudzień się czai, a jego oddech
nieustannie czuję na karku.
3 komentarze:
Ale prywatnie, poza blogusiem, to mogłabyś pokazać ;P
Toć pokazuję ;)
Gdzie???!!!
Prześlij komentarz