piątek, 14 grudnia 2012

And the heart is hard to translate


Nie mam ostatnio serca do drogiego pamiętniczka.
Odcięta od świata tkwię na tej samotnej, urzędniczej wyspie pielęgnując w sobie grudniową deprechę. Błogosławieni Ci, co nie mając nic do powiedzenia, nie próbują o tym pisać, ale przecież bloguś nie po to żeby się mądrzyć, nieprawdaż, tylko żeby bez mądrzenia flaki wywlekać.
Otóż.
Od wczoraj noszę się z wyznaniem, jak bardzo tęsknię za pogryzieniami krwiopijczych okrutnych much grasujących na rozgrzanym piachu i byłby tu dziś duże ilości skondensowanego zła, gdyby nie przesyłka mailowa ze zdjęciami z rajskiej sesji, bo tak, drodzy państwo, nie rozebrałam się, gdy miałam się rozbierać, więc karma dopadła mnie w Kambodży. W osobie Kuby. Zdjęcia zrobiły mi w środku ciepło i przegnały na cztery wiatry kumulujący się mhrok.
Trwa nieustanna walka z bezmyślnym wyszczerzem do monitora, ale ciężko opanować, a skrzynka mailowa nie milknie i przekazuje informacje zwrotne. Cały zakład został zapoznany z wyspą i uprzejmie donosi, że zazdrości. 
Przyglądam się dziewczynie na zdjęciach, która nie dość, że ma głębokie zmarszczki od południowego słońca i nieustannego uśmiechu, to bezczelnie pokazuje pierś prawą i ani jej w głowie skromnie spuszczone oko.
Doprawdy, nie wiem, od kiedy moje własne ciało jest mi przyjacielem i sojusznikiem. Zostawmy licealne kompleksy, ze studiów pamiętam pyzatą krówkę z ogryzkami paznokci, a teraz?
Miłość własna kwitnie, a wraz z miłością własną miłość do świata, bo jak siebie nie kochasz, to bliźniego nie pokochasz, koniec.
Podzieliłabym się, bo jestem zachwycona, ale nie chcę publicznie epatować biustem, to jeszcze nie ten etap, poza tym resztki skromności i samokontroli mówią, że może jednak na własnym blogusiu to niekoniecznie.

Co do reszty zdjęć. Walka z materią trwa.
Nie potrafię zdecydować czy publikować, gdzie publikować, pisać, komentować, pozostawiać dla wyobraźni, tworzyć suwerenne byty czy epatować na twarzoksiążce. Potrzebuję czasu, spokoju i sprawnie działającego internetu aby cokolwiek zrealizować, jak na razie jednak okoliczności stają mi naprzeciwko i to stają tak, że furia we mnie wzbiera.

Zupełnie inna sprawa to jakość.
Nauczyli my się dużo, oj! Ale nauka ta została opłacona wieloma karygodnymi błędami i dziś, gdy patrzę na zdjęcia z pierwszego tygodnia, w tym na najważniejsze, z Angkoru, ogarnia mnie na zmianę złość, przerażenie i opad witek wszystkich. Czasami także przechodzę wstępne załamanie nerwowe.
Naogląda się człowiek tych zdjęć na tych portalach, przeanalizuje kadry, kolory, a potem patrzy na swoje pstrykanie i doprawdy, uwierz mi drogi czytelniku, że cala miłość własna ulatuje z niego jak z przekłutego balonika i nic już na to poradzić nie można.

I tak.

Idę rozsiewać miłość własną i do świata, póki ją mam, bo grudzień się czai, a jego oddech nieustannie czuję na karku.

3 komentarze:

Kot Pik pisze...

Ale prywatnie, poza blogusiem, to mogłabyś pokazać ;P

Caerme pisze...

Toć pokazuję ;)

Kot Pik pisze...

Gdzie???!!!

Prześlij komentarz