Lodówka cicho mruczy za ścianą. Przez szum delikatnego, ale upartego i ciągłego bólu głowy staram się złapać chociaż strzępek jasnej myśli.
Dzień to zadania, wyzwania, pośpiech. Słowa, myśli, praca, pieniądze.
Doprawdy, nie mogę uwierzyć, że ktoś chce mi płacić za słowa.
Za myśli tak, a i owszem. Za działanie też. Bywało nawet, że za uśmiech i miły głos, sprawne dłonie i dobry refleks, ale nigdy za słowa.
Zastanawiające jak wiele pozytywnych efektów może mieć napieprzenie w klawiaturę dla samej przyjemności napieprzania i nieprzyzwoitej potrzeby publicznego wywlekania emocjonalnych flaków.
Choć z flakami ostatnio nie przesadzam, krwawą emocjonalną miazgę zamieniłam na intensywną wolę istnienia. Fajnie.
Zlecenia ratują moją nie tak już bardzo chudą dupę przez totalnym krachem finansowym, a jak tak dalej pójdzie, stać mnie będzie na nowe szpilki, które są gdzieś w okolicach dziesiątego miejsca na liście must have. Całkiem doskonale, choć okazać się może, że otóż i właśnie zaperzam i nic więcej nie przypłynie.
Milcz.
Milczę.
Próbuje przywyknąć do spokoju i pewności, jaki daje ciepły oddech przy uchu nadający rytm, porządkujący świat. Trochę opornie mi to idzie.
Zaprawiona w bojach i hartowana w ogniu nie bardzo odnajduję się w puszystych, różowych chmurkach, na stabilnym gruncie i w doskonałym pionie.
A to przecież nic. Nic na zawsze, nic na pewno, nic wielkiego.
I im bardziej nic tym lepiej.
Nie do końca jeszcze wiem i nie spieszę się, żeby wiedzieć. Wiszę sobie, jestem tylko ja do bariery skóry i nic z tym nie zrobimy, choć mogłoby być fajnie.
Ale ten spokój.
Skała
Piotr
Kościół
Boże święty, teologie ciągle wyrytą mam u podstawy czaszki.
Za dużo książek o Egipcie, religiach. Za dużo bodźców.
Ufff, oby do lipca.
0 komentarze:
Prześlij komentarz